Stało się.
Wysunęłam nos
poza ramy włoskiego buta. Nie zmiotło mnie niespodziewane, chociaż przy lądowaniu
całym samolotem wstrząsnęły turbulencje. Mama mówiła, że tam to zazwyczaj
normalne, jednak ja nie byłam pewna czy to przypadkiem nie drżenie mojego
serca. Spojrzałam za okno i spod gęstych chmur gdzieniegdzie dało się dostrzec
zarys portu. Jesteśmy.
Nie pamiętam
pierwszej chwili, w której tamtejsze powietrze trafiło do moich płuc, jednak
skoro w myślach już tyle razy stąpałam po tej ziemi, a moje ja wydawało się
znać na pamięć układ ulic, być może moje ciało uznało za znajome także i
powietrze. Ciąg zdarzeń od momentu wyjścia z samolotu, poprzez wgramolenie się
do autobusu i dojazd do carrer d’Urgell wydał mi się sennym majaczeniem i jak
to w śnie bywa, nierealnie postępującymi po sobie fragmentami scen, których
byłam świadkiem. Przy carrer d’Urgell wysiedliśmy jako jedyni i zamiast tłumu
pędzących w amoku ludzi, a wśród nich kieszonkowców, przywitała nas siedząca na
ławce nieopodal starsza pani i grupa młodych obojga płci podążających przed siebie szybkim truchtem. Gdy uśmiechając
się do siebie ruszyliśmy z wolna w górę ulicy, przed oczami jawił mi się
jeszcze napis wyświetlany na małym autobusowym ekranie w towarzystwie
uśmiechniętej emontikony "Hooray! You are finally here!"
Siedziałam tak
pijąc moje pierwsze café solo, w telewizji puszczali mecz, kobieta z pieskiem
na rękach (który bacznie przyglądał sie okruszkom po moim croissantcie)
mieszała leniwie swoją kawę dyskutując z dziewczyną za barem, a starsza pani
siedząca obok zerkała na nie z nad gazety, przerywając co chwilę lekturę i
włączając się do rozmowy. Dzień był pogodny, trochę duszny, a wygodne miejsce
przy małym stoliku przy oknie wydawało mi się wówczas najpewniejszym miejscem
na świecie. Najpewniejszym i najwłaściwszym dla mnie w tamtej chwili, wydającej
się przyjemnie i fantazyjnie rozciągać w czasie, który mógłby zmaterializować
się wówczas obok mojej filiżanki i przybrać formę niekończącej się plasteliny.
"Azúcar moreno!", wyrecytował kelner powoli przeciągając każdą sylabę, ucząc Mojego Lubego, który stwierdził, że uda mu się porozumieć bez mojej pomocy ("dam sobie radę, hiszpański jest taki sam jak włoski") jak poprawie wymówić cukier trzcinowy. "Mo-re-no", powtórzył wykonując przy tym gest rozwijania dywanu.
Luby mówi, że
Barcelona znajduje się na pierwszym miejscu list włoskich wycieczek szkolnych.
W samej Bolonii 80% zagranicznych studentów stanowią Hiszpanie, a najczęściej
wybieraną destynacją włoskich uczniów, którzy decydują się na wymianę studencką
jest Półwysep Iberyjski. Nie dziwi mnie zatem, gdy gdzie się nie obejrzymy
przynajmniej jedna osoba mówi po włosku. Hiszpanie uśmiechają się jednak
szeroko przy każdej próbie uzyskania informacji w ich języku. Cieszę się i ja,
bo będąc gościem w ich kraju, w mieście przeze mnie tak wyczekanym, pragnę na
ile to możliwe się z tym miejscem utożsamić.
Wbrew pozorom
to nie zwiedzane naprędce katedry, a pojedyncze chwile spędzane na dzieleniu
codzienności z miastem sprawiają, że zapada nam ono w pamięć. Wydaje się nam,
że rozpoznajemy bicie serca ulic i prawie udaje nam się odgadnąć historie i
tajemnice, których strzegą. A miasto mówi do nas na wiele sposobów. Przez
reklamę w autobusie, przyjaznego kierowcę, który wskaże ci drogę, przez ostatni
bilet, który zwolni się dla ciebie lub ukrytą ścieżkę, która poprowadzi nas w
nieodkryte i nieopisane dotąd miejsce. Ziemia nieraz jest w stanie powiedzieć
nam więcej niż ludzie. Wówczas odkrywanie miasta staje się tak naprawdę
odkrywaniem siebie, dlatego nigdy cel naszej podroży nie powinien być
przypadkowy.
Siedziałam tak
przy oknie pijąc moje pierwsze café solo i poczułam jak wszystkie małe
cząsteczki energetyczne w moim ciele drżą radośnie razem z cząsteczkami
miejsca, wprawiając w lekkie kołysanie grunt pod moimi stopami. I nie mógł
poczuć tego ani pan wykonujący gest rozwijania dywanu, ani pani z pieskiem, ani
ta z gazetą. To kołysanie to coś, co wydarzyło się tylko między mną a miejscem.
To zadziwiające ile rzeczy wydarza się w jednej tylko chwili, kiedy w końcu
przeżywamy ją świadomie.
Wiesz, Barcelonę odwiedziliśmy dokładnie rok temu. do tej pory nie zebrałam w sobie tych wszystkich mikro-zadziwień by wysnuć z pobytu tam ładną opowieść.Zapamiętałam ciepło bijące od wykładanych marmurem chodników, zapamiętałam genialny audio-przewodnik, z którym gruntownie zwiedziłam muzeum Pablo Picasso.Gratuluję tak trafnego doboru słów w towim tekście, że mimowolnie uśmiechnęłam się na wspomnienie tamtych chwil. Dziękuję. Jestem ciekawa czy będzie dalszy ciąg relacji z podróży czy była to tylko taka urocza migawka? Pozdrawiam ciepło...
OdpowiedzUsuńMój wpis jest bardzo osobisty i pełen "mikro(i makro)-zadziwień" (;)) z racji tego, że o Barcelonie marzyłam już od pięciu lat i gdy w końcu marzenie to mogło się ziścić, wszystko sprawiało mi tam radość :) Dziękuję i cieszę się, że mogłam wywołać uśmiech na Twojej twarzy. Ciąg dalszy oczywiście będzie. Będę chciała go wplatać między inne włoskie opowieści :) Pozdrawiam!
UsuńZ radością czekam na dalszy ciąg :) Pozdrawiam również. Miło jest wiedzieć, że czasem marzenia się spłeniają, a jak wtedy smakuje radość, przekazałaś te uczucia bardzo plastycznie:)
OdpowiedzUsuńDziękuję raz jeszcze :) Za obecność i miłe słowa :) Pozdrawiam ciepło!
UsuńCzekam na dlaszy ciąg relacji i pozdrawiam:)
OdpowiedzUsuńKarolina, ale Ty fajnie piszesz, no :) niezwykle przyjemnie się to czyta! :) Pozdrowienia serdeczne :)
OdpowiedzUsuńBasiu! Dziękuję za całego serca :) Bardzo mi miło! Wpadaj częściej :) Pozdrawiam!
Usuń